Jajoki-placoki, czyli literackie rozmowy o świętach.
Część III
- W mojej rodzinie od zawsze były psy – przyznała Iwona, która dotychczas trzymała się, nieco z boku, ale szybko koleżanki wciągnęły ją do dyskusji – „Na święta Wielkanocy moja siostra przywiozła do nas swojego nowego szczeniaka – niewielkiego kundelka o niespożytej energii, wyglądem i żarłocznością przypominającego małą hienę. Młody zaczepiał nieustannie mojego Supła, który był już psim seniorem i nie w głowie mu były młodzieńcze harce. Mały niestety nie rozumiał, ani psiej, ani ludzkiej wersji słowa „nie”, dlatego na wszelki wypadek biegał po domu z przypiętą do obroży krótką smyczą, tak by w razie czego można go było łatwo zatrzymać. Pomysł wydawał się genialny, dopóki nie zasiedliśmy przy stole. Piesek ganiał pomiędzy naszymi nogami, przesuwając meble i dosłownie przywiązując nas do krzeseł. Cud, że nikt się nie wywalił – a było blisko! Poza tym ten huncwot okazał się posiadać pewną niezwykłą zdolność. Przygotowałyśmy z mamą dania na kolację wielkanocną i postawiłyśmy na stole w kuchni talerz pełen jajek w majonezie. Obok, na sofie siedziała moja siostra, trzymając niesfornego psiaka na kolanach. Cały czas patrzył na jedzenie, jednak wszystkie uznałyśmy, że pod naszym czujnym okiem i w ramionach pańci nie zdoła niczego wywinąć. Wystarczyło na sekundę odwrócić wzrok. Puf! Jak w magicznej sztuczce wszystkie jajka zniknęły, razem z majonezem. Przez dobrą chwilę zastanawiałyśmy się nad fenomenem pustego talerza, na którym – byłyśmy pewne – kładłyśmy jajka. Dopiero gdy spojrzałyśmy na pieska, sprawa się wyjaśniła. Nie tylko zżarł wszystko, ale jeszcze wylizał talerz, nie wychodząc z „bezpiecznych” objęć swojej pani. Po wszystkim zerkał na nas oczami niewiniątka. Cóż, rada był jedna – przygotować jajka jeszcze raz i tym razem trzymać go od nich naprawdę z daleka. Obawiałam się, czy taka ilość jajek mu nie zaszkodzi, ale okazało się, że nie tylko czuł się świetnie, to miał jeszcze siłę – i miejsce w brzuchu – żeby żebrać podczas kolacji”.
- A potem był lany poniedziałek. – podsumowała Magda – Kasiu? Może Ty masz jakąś ciekawą historię?
- „Przypomniał mi się jeden śmigus-dyngus przed wieloma laty. – Kasia Janus szybko zaczęła opowiadać o swoich świętach. – Byłam wtedy nastolatką, która jak większość dziewcząt w tym wieku z jednej strony w lany poniedziałek marzyła o tym, aby być zlaną wodą od stóp do głów, bo to przecież taki prestiż, ale z drugiej strony szczerze tego nie znosiła. Ponieważ rok wcześniej spędzałam Święta Wielkanocne z rodzicami i ich przyjaciółmi, którzy mieli dwóch synów mniej więcej w moim wieku, więc musiałam się chyba ze trzy razy przebierać, tak szczodrze mnie oblewali. Oczywiście byłam na wszystkich mężczyzn w towarzystwie śmiertelnie obrażona. Tego roku, który wspominam z uśmiechem, spędzaliśmy Wielkanoc ponownie w tym samym gronie, jednak mój tato, przyszywany wujek, czyli przyjaciel rodziców oraz jego dwaj synowie wzięli sobie do serca moje zeszłoroczne niezadowolenie i postanowili potraktować mnie tym razem nieco łagodniej. Zaopatrzyli się w wody perfumowane, a że były to czasy głębokiej komuny, owe wody były naprawdę wątpliwej jakości. I tak to mój kochany tato posiadał Przemysławkę, synowie znajomych perfumy Być Może, a wujek Stefan zdobył wodę kolońską o nazwie Wars. Kto z Was pamięta te zapachy? Były naprawdę obrzydliwe, no może oprócz perfum Być Może, które wówczas wydawały nam się całkiem znośne, ale teraz z pewnością nie skusiłabym się na nie. I ci wszyscy mężczyźni napadli na mnie, jednocześnie zlewając obficie owymi pachnidłami, zadowoleni z siebie, że tym razem nie zostałam przemoczona do suchej nitki. Owszem, mokra jak w poprzednim roku nie byłam, ale za to śmierdziałam niczym skunks i długo, długo jeszcze, mimo zmiany ubrania i kilkukrotnych kąpieli czułam na sobie te PRL-owskie wonności”.
- „Lany poniedziałek obfitował w atrakcje. – przyznała Małgosia Laska – Był to czas „wykupów”, czyli prezentów od chrzestnych. Słodycze, własne wypieki, czasami pisanki. Cieszyły też bardzo pieniążki. Chłopcy mogli tego dnia zarobić kilka groszy, chodząc za tak zwanym „oblewkiem”. Od domu do domu kulturalnie polewali rękę gospodyń odrobiną wody, co niektórzy zaopatrzeni byli w buteleczkę wody toaletowej i tym skropili zadowolone panie. Z samego rana można było zaobserwować grupki chłopców, którzy przemierzali wieś wzdłuż i wszerz. Skoro takie „odwiedziny” były nagradzane, więc chętnych nie brakowało. Nigdy nie zapomnę pewnego lanego poniedziałku w latach 90. Tego dnia mieliśmy gości. Zaczęło się niewinnie, ot szklaneczka wody komuś na głowę. Trzeba było natychmiast odpłacić pięknym za nadobne. Po chwili mokro już było wszędzie. Opanowała nas jakaś głupawka. Woda leciała z kranu, wyciągana była ze studni, wszyscy byli mokrzy od stóp do głów. Nawet dziadka nie oszczędzono. Jedna z ciotek podniosła mu czapkę i wylała całą miskę na łysą głowę. W kuchni wszystko pływało i było zalane wodę , jak po gaszeniu pożaru. Cała rodzina wyglądała jak zmokłe kury, nie zostało śladu po świątecznych fryzurach i makijażu. Ja schowałam się w oknie na pierwszym piętrze, chyba udało mi się wylać wiaderko wody na kuzyna. Nikt się nie gniewał, teraz to nie do pomyślenia, kto lałby się tak wodą w mieszkaniu?”
- „Wspominając tamte, dawne święta nie sposób zapomnieć o dyngusie. – przyznała Jagna Rolska – Najbardziej nie znosiłam, gdy moja babcia, chcąc zapewne z elegancją podejść do kłopotliwej tradycji, psikała mi na łeb jakieś obrzydliwie duszące perfumy. Dżizas, jak to śmierdziało! Zarówno ja, jak i inne dzieciaki wolałyśmy zdecydowanie zabawy wodą. Niezależnie od aury biegaliśmy po podwórku z butelkami po płynie do naczyń „Ludwik” i oblewaliśmy się wodą, ile wlezie. Nasz ukochany dozorca w swej niezmierzonej przebiegłości zakręcał hydranty, żeby odciąć nam dostęp do nadmiaru wody, lecz rychło zaniechał podstępu, gdy klatki schodowe spływały wodą i błotem po kolejnym kursie do mieszkania, żeby napełnić butelkę. W ogóle Śmigus-Dyngus kiedyś bardziej ekscytował młodych. I to wcale nie jest pochwała! Pamiętam sceny, gdy stado młodych byczków wbiegało na przystanek tramwajowy i gdy drzwi się otwierały, chlustali do środka wodą na biednych pasażerów. Oczywiście, my, czyli dzieciarnia młodsza, bardzo chcieliśmy być tak dorośli i skuteczni, jak osiedlowe łobuzy, więc któregoś roku postanowiliśmy się uzbroić w butelki po Ludwiku, wychynąć z bezpiecznego podwórka i iść na dyngusową wojnę. Do dzisiaj mam w oczach scenę, jak banda dziesięciolatków uzbrojona w małe sikawki staje jak wryta, gdy zza rogu wypada banda dwudziestu dryblasów z wiadrami wody. Spierdzielaliśmy do chaty w podskokach w rytm chlupotania wody w butelkach. Czy byliśmy później chorzy? Nie pamiętam! Ale za to jak po takiej dawce sportu genialnie smakowała sałatka jarzynowa!”
- Jeszcze jedna ciekawa tradycja bardzo mnie zainteresowała, ale zaobserwowałam ją nie w mojej myszynieckiej parafii, a w Zbójnej (woj. podlaskie) – wtrąciła Małgosia Laska – Już przed szóstą rano w niedzielę, kiedy tylko zabiły dzwony, tuż przed procesją rezurekcyjną, strażaków nagle ogarniała panika. W popłochu zaczynali uciekać od Pańskiego Grobu, rzucając hełmami i toporami o podłogę. W pogrążonym jeszcze ciszą kościele był to ogromny hałas i niesamowity widok. Jeden z nich waląc na oślep toporem, rozwalił jakiejś babci wiklinowy koszyk... Zapytałam wtedy, dlaczego w innych podlaskich kościołach strażacy tylko upadają na podłogę, a w Zbójnej biegną przez cały kościół i jest taki huk. Zdradzono mi, że specjalnie na tę okazję używają starych i poobijanych hełmów oraz toporów, a biegną przez środek kościoła dlatego, że straż rzymska uciekała w popłochu na widok zmartwychwstałego Chrystusa i taka inscenizacja robi wrażenie oraz działa na wyobraźnię. Co roku można zobaczyć tego dnia, biegnących i przewracających się strażaków w Zbójnej. Dawno już nie spędzałam Świąt Wielkanocnych na Kurpiach. Może w następnym roku uda mi się otrzymać urlop w tym czasie”.
- Jolu a ty pamiętasz jakiś wesoły Dyngus? – zapytała Kasia.
- Dyngus, jak dyngus. Każdy chodził zlany, wiadomo. – uśmiechnęła się – Pamiętam, że jednego roku moja siostra pojechała z ciotką do sąsiedniej wsi. I nie wiem co to była za tradycja, ale każda ładna panna musiała się wykupić, inaczej dostawała karę.. A ona biedna o tym nie wiedziała. Pojechała tam z ciotką w białej bluzeczce, a wróciła brudna, usmarowana sadzą i mokra. Ciotka miała ubaw, bo mężatek chłopcy nie tykali, tylko panny. No i dorwali taką, co ani jednej pisanki, ani nawet cukierka, żeby się wykupić, nie miała”.
- Wszystkie te Wasze historie są takie ciepłe i zabawne. – przyznała Magda – Przed Wami jeszcze dużo pracy, więc pewnie posiedzimy tu do rana. Musicie zrobić jeszcze sporo dekoracji. – śmiała się ze swojego podstępu. – A która historia najbardziej Was rozbawiła?
- Jajoki, placoki, kropię was wodą... – odpowiedziały chórem i wszystkie wybuchły śmiechem.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz