niedziela, 17 kwietnia 2022

„Jajoki, placoki”


Jajoki - placoki, czyli literackie rozmowy o świętach

 


Część II


- Zając to Wielki Czwartek, a „pamiętam, jak w Wielki Piątek dziadek nas budził skoro świt. – westchnęła Jola – I to nie było jakieś delikatne budzenie, ale przychodził z batem, takim, który służył mu do powożenia wozu konnego. I tym batem uderzał po pościeli, dopóki nie wstaliśmy z łóżek. A jak ktoś się schował pod pierzyną, to podnosił i po stopach bił.  Oczywiście nie mocno, ale to nie było też nic przyjemnego, gdy o szóstej rano masz taką pobudkę. Pamiętam, że jako dzieciak bałam się tego zwyczaju. Nazywali go Boże Rany, na pamiątkę wspomnienia o cierpieniu Chrystusa. Niby radosne święta, ale też pełne traumy i rozpamiętywania śmierci Jezusa. W Wielki Piątek nie wolno nam było też nic jeść ze słodyczy, które dostaliśmy dzień wcześniej. Nie rozumiałam dlaczego, ale to była po prostu kara. Jedyne co mogliśmy to malować jajka do święconki”.

- Ale zapomniałyście, że to przygotowanie do świąt zaczyna się od Niedzieli Palmowej. – zauważyła Małgosia. – A właściwie już wcześniej, bo przyszykowanie mieszkania i takiej palmy to było wyzwanie.

- Opowiesz nam o tym? – zapytała Magda

- Oczywiście – uśmiechnęła się zadowolona Małgosia – „Z sentymentem wspominam lata dzieciństwa na Kurpiach, skąd pochodzę. Już Niedziela Palmowa w miejscowości Łyse jest wyjątkowa. Mieszkańców tej gminy nie zadowalają palemki z zielonych gałązek i kolorowych kwiatów z bibuły, a sześciometrowe cuda! To prawdziwe dzieła sztuki! Do dzisiaj palmy z Łysych należą do najwyższych w Polsce! Czas wielkiego postu kojarzę z piątkowymi śpiewami Gorzkich Żali w prywatnych domach. Nie wolno było tańczyć, śpiewać i zbytnio się weselić, więc młodzieży się nudziło, dlatego wymyślaliśmy różne psikusy, by urozmaicić sobie ten czas. Już w Środę Popielcową wydawało nam się bardzo zabawne wrzucić pół wiaderka popiołu, zawiniętego w papierową torbę komuś do sieni. Torba miała się rozpaść, a tuman kurzu wejść w każdą szczelinę. Oczywiście takim sąsiadom, którzy nie mieli szansy nas dogonić, albo na chwilę gdzieś wyszli (rzadko zamykano drzwi na klucz). Słyszeliśmy, że nasi rodzice tak się zabawiali, więc chcieliśmy podtrzymać tradycję... Innym sąsiadom nanosiliśmy w nocy wielkich brył śniegu do ganku i ci biedni ludzie pewnie drzwi rano nie mogli otworzyć, bo tyle śniegu rzekomo w nocy im nawiało. Czasami wyniosło się komuś furtkę, a nawet bramę na koniec wsi. Zdarzyło się i przewrócić na zewnątrz wychodek... dzisiaj nazwalibyśmy takie wygłupy wandalizmem, wtedy traktowaliśmy to jako zwykłą psotę”.

- No i dobrze, że mówisz o palmach! – Magda była wyraźnie zadowolona z toku tej dyskusji – Skoro już trochę pojadłyście, to zapraszam do drugiego pokoju. Nie możecie tak siedzieć, bo kalorie same wchodzą w tyłek. Do cycków nic Wam nie pójdzie. – dodała uszczypliwie – Musicie zapracować na swój pobyt. – Oznajmiła.

Lokaj otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, gdzie na stołach leżały palmy, bibuły, kolorowe wstążki, styropianowe jajka, wiklinowe koszyczki i jeszcze mnóstwo innych rzeczy.

- Każdy z moich gości dostaje prezent w święta, więc musicie wykonać ogromną ilość koszyczków i dekoracji, którymi będę mogła przyozdobić jadalnię. – Magda była zadowolona ze swojego chytrego planu. – Poza tym każda z Was może dołączyć bilecik z życzeniami dla gości.

Dziewczyny wybrały sobie to, co chcą robić przez najbliższe godziny i usiadły wokół dużego stołu.

- Kto jeszcze nie opowiadał o świętach? – zapytała Magda.

Żadna z pisarek nie chciała odrywać się od bardziej kreatywnych zajęć, więc gospodyni zagadnęła Jagnę Rolską.

- Jaguś, może Ty nam coś opowiesz?

- „Gdy myślę o Wielkanocy, przed oczami pojawia się ukochany Mokotów, czyli dzielnica mojego dzieciństwa. – Jagna uciekła we wspomnienia – Do dzisiaj uwielbiam ten przedwojenny klimat, modernistyczne budownictwo i stare drzewa będące jego wizytówką. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że największą moc przyciągania ma tutaj sentyment. W każdym razie wracam tam chętnie. Zarówno duchem jak i ciałem. Jako dzieciak Wielkanoc uwielbiałam, jak każdą inną okazję, kiedy nie trzeba było iść do szkoły. Nigdy nie zastanawiałam się nad istotą świąt, bowiem w dzieciństwie ma się inne sprawy na głowie, ot choćby zgadywanie co „zajączek” przyniesie w prezencie i co będzie smacznego do żarcia. U nas w domu kuchnia wielkanocna nie była jakoś specjalnie tradycyjna. Ani mazurków, ani bab się nie piekło, za to wjeżdżał na stół ukochany przez wszystkich sernik. Był żur, wiadomo, lecz nie szalałam na jego widok z radości. Niestety próby przekonania mamy, że święta to święta i przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobić wigilijną grzybową, spełzały na niczym. No trudno. Choinki też nie było, a przecież już miałam pomysł, żeby przystroić drzewko pisankami. Wspólnym elementem świąt wszelakich jest królowa polskich stołów, czyli sałatka jarzynowa, więc to wynagradzało mi absolutnie wszystko, ponieważ od zawsze ją uwielbiałam. Co ciekawe, nigdy nie robię jej ot tak. Wyłącznie na święta. Jako że u nas w rodzinie nic nie może być normalne, również dni świętowania nieco się różniły od tych tradycyjnych. Zaczęło się niewinnie: w sobotę cała dzieciarnia z podwórka zmawiała się na wspólne wyjście ze święconką. Zawsze towarzyszyły dwie lub trzy matki pilnujące tej zgrai w drodze do kościoła. Jak to zwykle bywa, noszenie koszyczków w tę i z powrotem było wspaniałą zabawą, a że świeże powietrze zaostrza apetyty, wszyscy kombinowaliśmy, jak wyżreć coś ze święconki, ale tak, żeby w domu się nie zorientowali. „Matki dyżurujące” oczywiście broniły zawartości święconki jak świętego Graala i kończyło się na tym, że konfiskowały koszyczki i osobiście odnosiły prosto w ręce pozostałych matek. Dzieciaki zaczynały marudzić, że głodne, a matki odzyskujące koszyczki natychmiast zgarniały całe towarzystwo na wielkanocny „biforek”. Jakoś tak się później porobiło, że to moja mama urządzała w każdą sobotę wielkanocną imprezę dla koleżanek z podwórka i całej okolicznej dzieciarni. I wiecie co? Sobota urosła u nas w domu do rangi najważniejszego dnia Wielkanocy. Minęły lata, po podwórkowych przyjaźniach zostało tylko wspomnienie, a tradycja soboty w naszej rodzinie trzyma się świetnie”.

- Jeśli chodzi o święconkę... – zaczęła Jola Bartoś – To mam takie głupie wspomnienie. Nawet nie wiem, czy jest prawdziwe, ale krąży w mojej rodzinie od dawna i co roku przed Wielkanocą każdy je powtarza. Jak już wspomniałam, święta spędzaliśmy na wsi u ciotki. To była taka zabita dechami dziura. Dwa domy na krzyż, a do kościoła było sześć kilometrów. No więc w Wielką Sobotę zawsze ksiądz przyjeżdżał do wioski i święcił potrawy. Jeśli nie padało, ludzie zbierali się na rozstaju dróg, gdzie była kapliczka z Matką Boską. A gdy padało, to u sołtysa takie spotkanie było. I kiedyś na takie spotkanie jeden z dzieciaków się spóźnił. Po prostu droga do kapliczki zajęła mu tyle czasu, że gdy ludzie wracali już z poświęconymi potrawami, on szedł w przeciwną stronę. W końcu mu ktoś powiedział, że nie ma po co iść, bo księdza już nie ma. Dzieciak usiadł na kamieniu, pomyślał chwilę, po czym wziął gałązkę gryszpanu, którą miał w koszyku, zamoczył w rowie, pokropił, mówiąc:

- Jajoki, placoki, kropię was wodą i idę do dom. – Zabrał się i wrócił do domu”.

Wszystkie panie wybuchnęły śmiechem.

- Jolu, ale to tak poważnie? – upewniła się Kasia.

- Nie mam pojęcia, ale ta historia krąży po rodzinie od wielu lat. No i tak ją bez przerwy powtarzamy i zawsze wzbudza wesołość.

- Jajoki, placoki – powtórzyła Anita, wzbudzając tym ponowną wesołość wśród pisarek.


c.d.n.    



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz